A co tam słychać w lesie
Powyższe pytanie zawsze słyszałam od mojego taty; od razu po przywitaniu się.
I już nie usłyszę. Tatuś (tylko tak mówiliśmy) zmarł niedawno, w listopadzie.
Kochał las. W swoisty sposób. Jako rolnik miał własne tereny leśne – sosny były sadzone na najsłabszych glebach. Drzewa były dla niego głównie surowcem. Zauważał jednak ich piękno. Kiedyś odbyliśmy wyprawę od jednego wiekowego dębu do kolejnego. Mój młodszy brat jechał na koniu. I jesteśmy na zdjęciu, przy potężnym dębie – ja, brat i koń; tata był z drugiej strony obiektywu.
Przez ostatnie kilka miesięcy, nie mogąc już chodzić, ciągle obserwował sędziwą, podwórkową lipę: czy już wypuszcza liście, czy gałęzie nie usychają, czy zaczyna kwitnąć, a potem zmieniać barwę listowia.
Nasze życie we wsi blisko lasu, zawsze było związane z lasem.
W letnie niedziele często jeździliśmy furmanką na czarne jagody lub maliny. Z reguły gdzieś daleko i w różne miejsce. Dla mnie, za każdym razem, była to prawdziwa wyprawa w nieznane. Zamiast kanapek braliśmy tylko chleb pieczony przez mamę; nadal lubię połączenie dobrego chleba i jagód.
Do lasu jeździliśmy także po drewno na opał. Takie opadłe, suche gałęzie, bardzo łatwe do porąbania. I potem sadowiliśmy się na tej furze chrustu. Uwielbiałam te eskapady. Czy były one spowodowane biedą? Sądzę, że raczej swoistą tradycją. W końcu byliśmy rodziną, którą kiedyś nazywano kułacką. Rodzice mego taty byli na radzieckiej liście do wywózki. Czerwcowe noce 1941 r. nie były spędzane w domu. I z ogromną ulgą przywitano wiadomość o ataku Niemiec na ZSRR.
Niektóre nasze łąki znajdowały się daleko od domu – mówiło się „za greblą”. Niezmiennie podziwiałam, jak fura zaprzężona w konia i wyładowana sianem, z rodzicami i przynajmniej dwójką dzieciaków, przejeżdżała przez wąskie mostki, których szerokość niewiele była większa od rozstawu kół. Był dreszczyk adrenaliny, ale i niezachwiana pewność, że tata sobie poradzi. A potem, z wysokości siana, jadąc leśnymi drogami, oglądałam mijane drzewa.
Sianowanie i żniwa zawsze były uzależnione od pogody. I gdy po raz kolejny przestawialiśmy kopy zboża na polu, siano w kopy składaliśmy lub odwrotnie – rozkładaliśmy, marzyłam, żeby móc się cieszyć burzą i deszczem. I żeby nie patrzeć ciągle, jak robi to każdy rolnik, z niepokojem w niebo.
Tata stopniowo mechanizował gospodarstwo. Kupił pierwszy w okolicy ciągnik, pierwszą snopowiązałkę, pierwszą kopaczkę do ziemniaków, a potem kolejne maszyny. Gdy pracowała snopowiązałka, sznurek często rwał się i plątał. A on za każdym razem cierpliwie, bez złości i przekleństw, naprawiał; tak jak i każdą inną maszynę. Tak jak dawał, w razie choroby, zastrzyki z antybiotykiem nam, sąsiadom i okolicznym zwierzakom.
Kopania ziemniaków nigdy nie lubiłam. Ja i moje rodzeństwo ciągle trochę symulowaliśmy – każdego coś w końcu zaczynało boleć. I z ogromną radością oraz w znacznie lepszym humorze uciekaliśmy jakieś pół godziny wcześniej z pola. Rodzice z pewnością wiedzieli o tych naszych machlojkach, ale to był taki wspólny kompromis.
Naszego domu dotychczas nie sfotografowałam. Oddzielony od drogi starym sadem z pasieką wydawał się być czymś stałym. Pszczelarzem był dziadek, a potem tata. Do pszczół chodzili tylko w kapeluszu. Tata gołymi rękami wyjmował ramki i delikatnie zgarniał owady. W późniejszych latach czasami mu pomagałam.
A to są zdjęcia z ostatnich kilku lat, z moich stron.
Łąki z pasącymi się zwierzakami, które obecnie zupełnie opustoszały.
Piękna i ginąca roślina rosnąca w życie wysiewanym na polach w sąsiednim, malutkim gospodarstwie.
Kąkol polny
Obraz – kapliczka zawieszony przez tatę na przydrożnej lipie. To na te lipy wspinałyśmy się z siostrą i wrzeszczałyśmy, kryjąc się w gałęziach, przejeżdżającym/przechodzącym ludziom „dzień dobry”. Takie to z nas były wredoty 😉
Okoliczne drogi na których, do niedawna, można było spotkać idące na łąkę krowy.
Ogławiane, malownicze wierzby, których już nie ma.
Pobliska wieś, której mieszkańcy zgromadzili się niedawno przy, widocznym na zdjęciu, krzyżu, żeby pożegnać naszego tatusia.
I bocian, z powyższej wsi, odpoczywający nieraz na mostku nad rowem i kompletnie ignorujący niewielki ruch na drodze.
A co tam słychać w lesie? Te słowa już nie zabrzmią, krajobrazy się zmieniają. Wierzę jednak głęboko, że zawsze znajdą się ludzie z ogromną pasją życia, tego prostego, ciężkiego, ale w zgodzie z naturą.
Żegnając tatę, zamykam jednocześnie tlące się jeszcze dzieciństwo. I tak samo żal mi i jednej straty, i drugiej. Ale bociany ciągle w te okolice wracają, więc wcześniej czy później muszą wrócić ludzie z charakterem i tchnąć życie w coraz bardziej puste wsie. Chociaż brzmi to absurdalnie, dla mnie jest to szalenie logiczne. Jesteśmy przecież częścią przyrody i wielu z nas bardzo za nią tęskni.
3 komentarze - A co tam słychać w lesie
Komentarze zostały wyłączone.
Aż się łezka kręci w oku…
Przepiękne pożegnanie. Smutno, ale też ile wspaniałej przeszłości, bogactwa życia, ukochanych miejsc i pięknych, kojących wspomnień.
Halineczka Promyku…